Ta przeklęta rutyna

Kochani, piszę dla Was z pociągu [miasto, gdzie studiuję]-[stolica mojego województwa, bo zlikwidowali bezpośrednie połączenie do mojego miasta]. Wracam z wielce pouczającej pracy na uczelnianym laboratorium, gdzie defraudowałem realizowałem grant (sory nie ogarniam jeszcze do końca tej naukowej nomenklatury).

Ale spokojnie, spokojnie, nie zamierzam Was zanudzać tym razem żadnymi chemicznymi szczegółami, chyba, że mi w trakcie pisania przyjdzie ochota, to wtedy tak. Chodzi o coś zgoła innego, mianowicie miałem okazję do podjęcia pewnej refleksji. Rzecz w tym, że powierzono mi zadanie umycia wszystkich brudnych rurek do spektroskopii, podejrzewam, że zbieranych przez ostatnie 11 lat. Nie zdradzę Wam, czym podpadłem moim przełożonym, dla porównania tylko wspomnę, że za wypadek przy pracy [mrug mrug], w którym zginął mój przyjaciel Wojtek, otrzymałem jedynie pouczenie.

I tu przechodzę nareszcie do sedna. Bo owoż mycie rurki to jest proces dość prosty, choć zarazem pełen drobnych elementów, z których każdy jest niezbędny, a który się z początku wcale taki nie wydaje. Każdy doświadczony laborant ma też swój własny schemat postępowania, także bez odpowiedniego maskowania narażasz się na krzyżowy ogień dobrych rad. Mimo tych ekscytujących niuansów mycie kilkudziesięciu  kilkuset kilku pierdyliardów takich rurek jest czynnością bardzo powtarzalną. Po pewnym czasie pojawia się ta tytułowa rutyna. I tu przechodzę w końcu do sedna (chyba). Rutyna (już samo słowo brzmi ponuro) kojarzy się większości (tak mi się przynajmniej wydaje) z szarością, bylejakością i ogólnie każdą niefajną –ością. I tkwi im ta ość w gardle, bo siłą rzeczy każdy kolejny dzień normalnego człowieka składa się z podobnych epizodów, przeżyć, zadań. Ale jeśli myślicie, że ktoś im ją powinien wyciągnąć, to źle myślicie. Otóż taką ość należy wepchnąć znacznie głębiej, przebić tkanki pacjenta, aż dojdziemy do samiutkiego serca. Dlaczego?

A dlaczego nie? Słuchajcie, teraz już naprawdę przechodzę do sedna. Jesteśmy tylko ludźmi. Jeżeli niektórym z nas szczęśliwie zdarzy się mieć odrobinę oleju w głowie i co jakiś czas rzeczywiście pomyśleć, a nie nałożyć sobie zużytą kalkę na łeb, to i tak nie gwarantuje nam, że coś sensownego w tym życiu osiągniemy. To co teraz piszę to jest banał nad banały, i całe szczęście, a piszę Wam, że tylko rutyna, tylko powtarzalność, tylko kształtowanie w sobie nawyków może nam pomóc. Ale nie oznacza to wcale, że rutyna musi oznaczać smutną konieczność. Powiem Wam, że kiedy poprzekładałem już rozpuszczalniki tam, gdzie po nie sięgałem ręką, dokonałem podziału zadań pomiędzy moje dwie lewe ręce i zacząłem odruchowo nakładać koreczek (nie zapominajcie nigdy o koreczku!), to popierdywanie pompki wodnej zaczęło brzmieć jakoś melodyjniej, chłód wyciągniętej z aparatu rurki przestał szokować palce, a ja mogłem oddać się poniższej refleksji (osąd akurat tej konsekwencji pozostawiam już Wam). Myślę, że każdy, kto wykonywał jakąś powtarzalną pracę przez dłużej niż piętnaście minut zna to uczucie radości z wprowadzenia ładu w swój mały, ułomny fragment przekształcania świata. I uważam, że ten odruch serca (z wbitą ością) trzeba przenieść na każdy element naszej życiowej rutyny i codziennie go odnawiać.

Tu pojawia się wątpliwość, czy to nie jest wyłącznie kwestia nastawienia. Bo zawsze można próbować robić dobrą minę do złej gry, ba! można sobie zrobić całe pole minowe, którym osłonisz się przed prawdą, że sytuacja jest do kitu. I rzeczywiście, postawione wyżej argumenty nie są wystarczające, trzeba odwołać się do instancji wyższych.

I okazuje się, że gdzie nie spojrzymy, rutyna wychodzi obronną ręką. Od sztuki, powtarzającej ciągle te same motywy po liturgię, gdzie odpowiednikiem rutyny jest rytuał (wszystko na r, oby Anon nie robił z tego słuchowiska xD). Nie chce mi się dalej udowadniać, każdy głupi zobaczy, że rutyna jest nie tylko konieczna, ale i dobra, o.

Dlaczego zatem ludzie od rutyny uciekają? Widzę dwa powody. Pierwszy to jest optyka Maszyny. Czyli kult mechanizmu, ładu optymalizującego wydajność, dla którego ludzie są trybikami i wszystko sprowadza się do układu równań. W takiej optyce rutynę można by wysławiać tylko będąc tajnym współpracownikiem Amazonu, czerpiącym zyski z ich tajnego funduszu propagandy (wybacz Lary, jakoś tak wyszło).

Ale nie. Praca powinna nas uszlachetniać, uświęcać.

Nie wiem, czy kojarzycie taką libkową broszurkę Ja, ołówek. To jest taka opowiastka, gdzie ołówek opowiada o swoim procesie produkcyjnym, jak to WOLNY RYNEG tak wszystkim pięknie kieruje, że ludzie kompletnie nie mający kontaktu z pozostałymi etapami produkcji, razem tworzą ołówki. No cacy. Teraz tak to sobie przypominam i sobie myślę, że ta borszurka jest (niezamierzenie) wielkim oskarżeniem wobec świata, w którym ołówek nie może być dziełem sztuki. Oczywiście możemy sobie zamienić WOLNY RYNEG na WIELKIEGO PLANISTĘ, tak naprawdę nie robi to dużej różnicy. To jest optyka, w której człowiek jest rybikiem w wielkiej łazience rutyny. Albo trybikiem. Nieważne, jest w każdym razie subtelna różnica między rutyną rolnika związanego ze swoją ziemią, która go żywi, czy rzemieślnika tworzącego choćby taki ołówek, a rutyną wielkiego zakładu, gdzie człowiek tym się różni od elementu maszyny, że jest łatwiej zastępowalny.

Nie powiem teraz, żebyście wsadzili sobie ten ołówek z dupę, chociaż niektórym może by to dało coś do myślenia. Dobra, ucieczki od rutyny powód drugi. To jest po prostu nasza ułomna natura, która boi się wysiłku. Bo dobrze pojęta rutyna wymaga, żebyśmy się stale doskonalili w tym, co powtarzamy. Jednocześnie jest ona do tego doskonalenia najkrótszą drogą, bo pozwala kształtować przyzwyczajenie. A przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka czy jakoś tak. Tutaj warto wspomnieć pewien szczególny rodzaj pracy, czyli pracę nad sobą. Oczywiście zmuszając się do jakiejś niehańbiącej pracy (bo jak najbardziej może istnieć hańbiąca, chyba, że przestaniemy hańbiące zajęcia nazywać pracą, to już nie) już pracujemy nad sobą pośrednio, ale ja mówię o wysiłku, którego celem głównym jest wzmocnienie i uszlachetnienie swojego charakteru. Wydaje mi się, że jeżeli dotarło do Was, że warto taki rodzaj pracy podjąć, to już jesteście do przodu w stosunku do większości ludzi (do mnie na przykład nie dotarło, może jak przeczytam ten tekst to do mnie dotrze). I tu przede wszystkim warto pamiętać o rutynie, o nawykach. Zacząć od tak banalnych rzeczy, jak nie wylegiwanie się rano w łóżku, czy powstrzymywanie się od dłubania w nosie w miejscach do tego nieprzeznaczonych (np. w laboratorium chemicznym, kiedy masz całe łapy w kokainie). Bezczelnie zacząć stosować na sobie tresurę, bo nie jesteście kurde jakimiś cherubami, żeby się wyciagnąć do góry samymi dobrymi chęciami. Ja jestem wybitnie wyrafinowany, wysublimowany i wielokrotnie przedestylowany, a i tak takiej autotresury potrzebuję. I to wszystko chyba, powodzenia!

Foka 

Komentarze