Cyrk na lodzie

    Przyszedł wreszcie taki rok, że spadł śnieg i trzyma się czas jakiś. Takiego roku nie było już kilka sezonów i między poprzednim takim sezonem a tym obecnym kilka rzeczy się zmieniło; między innymi kult rowerów ewoluował w Fanatyczny Kult Zagłady na Rowerach. Znacie z pewnością ten profil psychologiczny, bowiem należy on do jednych z najbardziej niedorzecznych i roszczeniowych; wielkomiejski aktywista społeczny, banan, rowerzysta wiecznie niezadowolony z tego że miasto w którym mieszka nie jest jednocześnie dżunglą o statusie parku narodowego i autostradą dla jednośladów rodem z Sajgonu, wyspecjalizowany w wymyślaniu najgorszych postulatów i publikowaniu ich w sieci - oto sylwetka proroka Fanatycznego Kultu Zagłady na Rowerach.

    Gdy śnieg latami nie trzymał zbyt długo o ile w ogóle padał, (o)kultyści rowerów umacniali się w wierze, że ROWER to idealny środek transportu - wehikuł przyszłości, święty rydwan ze starożytnych legend licznych kultur, na którym poruszali się bogowie. Gdy przyszła zima (z niższej półki, ale wciąż), ludzie ci zamiast zdroworozsądkowo się zamknąć lub przynajmniej wrócić do zaklęć o zbiorkomie, spętani łańcuchem i mocą dwóch magicznych pedałów, zaczęli brnąć dalej w swoje szaleństwo, z którego nie ma już odwrotu - zaczęli oni wrzucać zdjęcia i nagrania ze swoich zimowych wycieczek rowerowych, kolektywnie dając narodziny propagandzie Kultu Zagłady na Rowerach, zgodnie z którą jazda na rowerze zimą jest czymś fajnym, czy choćby normalnym. Po samych ich materiałach foto/wideo gdzie sapią czy usiłują szczerzyć swoje pokurczone i pokłute mrozem gęby widać że przemawia przez nich obłąkanie a nie żadna euforia z pedałowania w zimę ale na domiar tego pozwólcie że opowiem wam, jak to jest z tą zimową jazdą na rowerze, bo sam to robię.

    Tak się składa że załapałem na kilka miesięcy pracę w centrum miasta, do której o wiele szybciej i łatwiej mi dojeżdżać rowerem. Zacząłem gdzieś pod koniec Października - krótko przed tym, gdy do Polski przywędrowały zimne wiatry, odpowiedzialne za opady białego szaleństwa we wczesnym Listopadzie. Przyznam że średnio byłem na te wiatry przygotowany, a mianowicie po prostu nie jeździłem w szaliku. Po jednym konkretnym dniu takiej jazdy złapałem COŚ - do dziś nie wiem co, bo zaczęło się od gardła (a mianowicie od pieczenia, dopiero potem ścisku i kaszlu), żeby przejść na migdałki, płuca, głowę (gorączka) i nos, z którego wydaliłem więcej śluzu niż wypiłem wody w tamtym czasie i z którego walilem jak z armaty dosłownie 3 razy na godzinę (uszy też mi zatkało). Brzmi jak przeziębienie ale TAKIEGO przeziębienia nigdy nie miałem. Z reguły nie choruję, a jeśli już, to bardzo szybko zwalczam infekcje i podobnie było tym razem - polepszyło mi się zanim zdążyłem w ogóle wybrać się do lekarza. Niemniej, chorowałem przez ok. 5 dni i przez dwa nawet nie pojawiałem się w pracy bo szef bał się że sam się tym zarazi. W przeszłości zdarzało mi się begać na śniegu, w temperaturach poniżej zera - wiem że jestem bardziej niż mniej zahartowany i biologicznie porzystosowany na takie warunki. Ale wiem też, że wielu ludzi nie jest. I nigdy nie będzie. I jeśli założenie szalika czy czapki w jednym nieszczęsnym dniu kiedy akurat nie mogą ma ich dzielić od przewiania i choroby (z którą też wiele osób poradzi sobie gorzej) to to po prostu nie jest optymalny środek transportu. I samych ludzi o obniżonej odporności (z różnych przyczyn) jest MNÓSTWO. Samo zachęcanie ich do prób jazdy rowerem tym tanim "gaslightingiem" jest zwyczajnie podłe. Bo pal sześć że wsiądzie na rower i zachoruje, bo może nawet wyrobi sobie odporność - gorzej jeśli ma sesję do zdania albo pracę w której musi tyrać przed końcem roku albo nadążać za wysokim tempem na nowy rok.

    Do tego dochodzą oczywiście inne sprawy, choćby takie jak mobilność. Jeśli śniegiem tylko poprószy, to nawierzchnia będzie śliska. Jeśli śniegu nasypie 10 centymetrów lub więcej, to jazda będzie cięższa. Dojeżdżałem rowerem do roboty przez praktycznie cały cykl opadu śnieżnego - pierwszego dnia po opadzie, po kilka dni wgłąb i przy roztopach. O dziwo pierwszego dnia było całkiem spokojnie jeśli chodzi o warunki jazdy - śnieg nie był ani śliski ani mocno zbity i miałem pełną kontrolę nad pojazdem, chociaż pewności było brak bo nie wiadomo co się kryje pod śniegiem. W kolejnych dniach jednak śnieg był już powydeptywany tak że w jednych miejscach był surowy, lekko podmokły afsalt, w innych plucha, a w jeszcze innych zlodowaciałe grudy, czyli po prostu śliskie wertepy. Nie każdą trasę odśnieżają pługi i spółdzielcy z łopatami - wiele tras z alejami rowerowymi jest zasypana stale i jeśli aleja jest łączona z chodnikiem, to zwykle wydeptany jest tylko chodnik, natomiast pas rowerowy pozostaje lodowym torem przeszkód na którym czeka cię ostre baunsowanie i poluzowanie śrub w kołach jeśli nie są odpowiednio zabezpieczone (często nie są, szczególnie przednie).
    W dodaku w pierwszych dniach opadów - szczególnie jeśli jest ich więcej - ludzie mają tendencję trzymania się świeżo wydeptanych węższych korytarzy, w związku z czym bardziej się tłoczą i często nie ma miejsca żeby ich wymijać. W ogóle wielu ludzi po spadnięciu śniegu - pewnie z braku przyzwyczajenia - porusza się jakoś wolniej, chaotyczniej, jakby byli zagubieni. Nie ruszają się swobodnie, bo są zmarznięci. Szczególnie mowa tu o ludziach starszych, na których trzeba uważać w szczególności. Dwukrotnie zdarzyło mi się puścić tylnym kołem salwę śniegu w tył (na szczęście nikogo za mną nie było), kiedy usiłowałem mocniej wystartować, ponieważ samochód przepuścił mnie na przejściu i nie chciałem żeby czekał. Raz też o mało nie spadł mi sopel na głowę (tego samego dnia dwukrotnie rower mi się wywrócił "spod nóg" podczas hamowania na oblodzonej kostce kamieniowej).

    Kolejną kwestią jazdy w zimę jest oczywiście kwestia techniczna - rower w zimę zużywa się bardziej. Nie jestem pewien czy to od (minimalnego ale zawsze) skurczu termicznego, trzęsawek na lodzie czy silnego hamowania, ale krótko po oziębieniu poluzowały mi się hamulce (nie tak dawno dostrajane). Łańcuch pod wpływem ochlapywania roztopionym śniegiem zostanie obmyty ze smaru i zacznie korodować - tym szybciej o tyle, że śnieg zwykle jest obsypywany solą. Jestem pewien że za tę uwagę skrytykują mnie maniacy smarowania łańcuchów którzy robią to codziennie zamiast modlitwy przed snem ale fakty są takie że przeciętny człowiek który jeździ rowerem smaruje łańcuch w tym rowerze może nawet raz w roku - a są i tacy co nie smarują w ogóle. Cały sezon wiosenny, letni i jesienny przejeździłem na jednym smarze a w tym sezonie zimowym w ten weekend będę smarował I ODRDZEWIAŁ już drugi raz. Potencjalnie z trzech. Nie wolno też zapominać o tym że zwiększone ryzyko poślizgów przekłada się na zwiększone ryzyko upadków czy zderzeń (ze słupem, murkiem, samochodem) po którym może się okazać że koło się wykrzywiło.

    I pamiętajcie koniecznie żeby targać ze sobą okulary przeciwsłoneczne, ponieważ przy roztopach wszelkie asfaltowe drogi rowerowe będa mokre, a zimowe Słońce, szybko przemierzające horyzont, ma sporą szansę na ustawienie się tak żeby was ten cały mokry asfalt zapiekł po oczach (szczególnie gdy wracacie z pracy) - jest to uwaga bardziej personalna, bowiem cierpię na światłowstręt (i kierowcy samochodów też czasem potrzebują okularów przeciwsłonecznych), niemniej jazda na rowerze (szczególnie w zimę) jest o wiele bardziej sprawnościowa niż poruszanie się samochodem (większe zagrożenie kolizji dla pieszych i dla kierowcy przy mniejszych prędkościach i masie niż auto) i jeśli zdarzy wam się takich okularów zapomnieć lub nie mieć, to jazda może okazać się bardzo męczącym przeżyciem, a nawet skończyć wypadkiem.

    Na koniec pragnę jeszcze dodać od siebie kolejną osobistą uwagę, że jeden z moich krewnych ma uszkodzony kręgosłup w wyniku wypadku w miejscu pracy. Na co dzień jeździ na wózku inwalidzkim, ponieważ nie potrafi utrzymać się prosto na własnych nogach. Nie byłby w stanie przejechać na rowerze nawet pięciu metrów w idealnych warunkach. Niemniej, posiada on własny samochód. Pojemny, z miejscem na wózek inwalidzki w bagażniku, z odpowiednio wyczulonymi i ustawionymi pedałami (nie trzeba było ich przenosić w okolice kierownicy). Faktyczny, dożywotni inwalida jest w stanie zapakować swój wózek do auta, przejść na fotel kierowcy trzymając się karoserii i pojechać na wycieczkę nad morze ponieważ ma samochód. To jest technologia, która stwarza odpowiednie warunki do poruszania się praktycznie wszystkim - nie tylko zdrowym akrobatom bicyklowym w okularach jaruzela, kurtce na grenlandię i z zapasem smaru do łańcuchów. A, no i dwoma parami rekawiczek, bo oczywiście koniuszki palców i tak wam przyszczypie mrozem.

    Jako człowiek który faktycznie dojeżdża rowerem do pracy w zimę stwierdzam że oczywiście, da się. Ale również da się wstawać o 3 rano i maszerować 10 kilometrów przez polne zaspy w rakietach śnieżnych, przy okazji ubijając i skórując zająca na lunch w pracy. Oczywiście że się da, tylko nikt o zdrowych zmysłach nie będzie wymagał tego od innych, czy wkręcał im że to jest jakaś super alternatywa do samochodu, bo jest fajnie, rześko, zdrowo :-). Nie chwalę się tym że jeżdżę w zimę. Jeżdżę, bo dzięki kilku skrótom uzyskuję tak najszybszy dojazd do pracy i nie boję się zabić człowieka. Jazda rowerem po śniegu to sport wyczynowy dla ludzi którzy lubią się czasem pomęczyć i ponadwyrężać a nie normalny sposób podróżowania np. do pracy i każdy kto wam wmawia inaczej pragnie - świadomie bądź nie - żebyście się pewnego dnia pośliznęli na lodowym chodniku i złamali jakiejś staruszce rękę, albo wpadli pod autobus który nie zdąży wyhamować. Uważajcie na tych szarlatanów.

Komentarze