Film "Raport mniejszości" - co nam mówi o Jacku Kaczmarskim?
Szybkie przypomnienie fabuły filmu [SPOJLERY]. W stanie Nowy Jork działa eksperymentalny projekt "Prezbrodni", wydzielonej komórki policji, która ściga zabójców, zanim w ogóle dopuszczą się przestępstwa. Jest to możliwe dzięki prewizorom, trójce młodych ludzi posiadających "dar" widzenia przyszłych morderstw.
Główny bohater, Anderson (grany przez Toma Cruise'a), dowodzący komórką, sam pada ofiarą systemu, który współtworzył. Specjalna maszyna odczytująca wizje prewizorów wypluwa jego nazwisko jako sprawcy kolejnego morderstwa. Sprawę komplikuje fakt, że policjant nawet nie zna swojej ofiary. Anderson nie cofnie się przed niczym, aby rozwikłać tę zagadkę, co prowadzi go do porwania prewizorki w celu wydobycia "raportu mniejszości", alternatywnej wersji przyszłych wydarzeń.
Domyślam się, że jakoś nie umiecie sobie dopasować policjanta granego przez Cruise'a do Jacka Kaczmarskiego. Ja też nie. Bo aby zobaczyć w "Raporcie" obraz o naszym bardzie trzeba nań spojrzeć z perspektywy Agathy, porwanej prewizorki.
Niech za dostateczny dowód starczy dobór grającej tę postać aktorki, który nie może być przypadkowy. Po lewej widzimy Samanthę Morton, która zagrała Agathę, a po prawej Jacka Kaczmarskiego, albo na odwrót, nie jestem w stanie ich odróżnić.
Ze strzępków informacji przemycanych przy okazji rozmów innych postaci wyłania się obraz Agathy jako młodej kobiety pochodzącej z absolutnego marginesu społeczeństwa: córka narkomanki, prawdopodobnie dorastająca w sierocińcu, gdzie wraz z braćmi była wykorzystywana do traumatyzujących eksperymentów. Nikt nie wstawił się za jej rodzeństwem, kiedy zostali de facto uwięzieni w siedzibie Prezbrodni. Mimo, a może z powodu tych traumatycznych doświadczeń Agatha cechuje się wielkim współczuciem do cierpiących. Do końca próbuje uratować Andersona, choć widziała w wizji, jak z zimną krwią zabija człowieka.
Pozornie niełatwo odnaleźć tu analogie do postaci barda. Pochodzący z rodziny artystów, może niezbyt silnie, ale jednak wprzegniętych w PRL-owski system, a potem pławiący się w podziwie rodaków na kolejnych trasach koncertowych w kraju i zagranicą, w porównaniu z Agathą może czuć się jak w pączek w maśle. Pewien brak własnego miejsca na świecie, wyrwanie do nierzeczywistego świata odrywające młodego człowieka od możliwości dorośnięcia (tak Kaczmarski wspomina epizod pracy w Radiu Wolna Europa) i charakterystyczny rys empatii wobec pokrzywdzonych. Nie jest on może widoczny w twórczości Jacka na pierwszy rzut oka, jednak z takich utworów, jak Krótka lekcja historii klasycznej, Meldunek, Ja, Niech czy nawet Wojna postu z karnawałem ("Z nich karnawałowo-postną ucztą jak się patrzy/ Uraduję bliski sercu ludek wasz żebraczy") przebija troska o człowieka biednego, pomijanego, wbrew woli wkręconego w trybiki historii, która nauczyła go jedynie cierpieć. I sprzeciw wobec tych, którzy do tego stanu rzeczy doprowadzili. O tej motywacji wspomina zresztą sam artysta, według którego za jej wpojenie odpowiada jego dziadek, do końca życia ideowy komunista.
No właśnie, sedno. O chichocie losu, który lewicowca Kaczmarskiego pozostawił po latach głównie w głowach i sercach prawicowców, bez wątpienia napisano dużo, a ja bez wątpienia przeczytałem mało. Wystarczająco mało, żeby się wypowiedzieć. Wiadomo, że nie był politycznym aktywistą, jednak w sensie swoistej podbudowy ideowej trudno mu imputować jakiekolwiek inne afiliacje. Od wspomnianego plebejskiego podejścia do historii, przez charakterystyczny stosunek do patriotyzmu (program Dwie Sarmacje, ale też Głupi Jasio), aż po niuansowanie kwestii żydokomuny (Opowieść pewnego emigranta), przykłady można przytaczać garściami. Antykomunizm, bicie żony, a nawet alkoholizm, nie wybielają tego obrazu.
Tak jak w przypadku Agathy, pracującej dla Prezbrodni, Kaczmarski współtworzy więc świat, który z biegiem czasu mniej go rozumie (z wzajemnością) i zwyczajnie na niego nie zasługuje. Brawurowy policjant grany przez Toma Cruise'a grałby więc w myśl takiej alegorii prawicowy majndset. Porywa Kaczmarskiego lewicy i umieszcza w ciepłym, swojskim domku przaśnej, bogoojczyźnianej polskości, do której ta dziwaczna postać też nie pasuje, ale nie jest skazana na anihilację. Lewica, podobnie jak Prezbrodnia, pada ofiarą własnych błędnych założeń, ostatecznie jej degenerację pieczętuje krytykowany przez Kaczmarskiego postmodernizm. W brzydzącej się dziedzictwem i historią, zdominowanej przez zboczeńców współczesnej lewicy nie ma dla niego miejsca.
Zamiast zakończenia (bo już było):
Komentarze
Prześlij komentarz