Miami Vice - sezon I recenzja

 Tak się złożyło że obejrzałem pierwszy sezon tego serialu na chuj drążyć temat także bez pierdolenia przejdźmy po prostu do recki

Nazwa tego serialu prawdopodobnie obiła się wam kiedyś o uszy, no chyba że jesteście mało inteligentni. Ogólnie serial opowiada o chorym na raka nauczycielu chemii który postanawia sprzedawać amfetaminę żeby pozostawić swojej rodzinie oszczędności które pozwolą jej żyć godnie. Serial ten w jakimś stopniu pomógł zdefiniować lata 80., zdecydowanie wpłynął na modę tamtych lat i jest jednym z głównych filarów klimatu gangsterskiego Miami, który budowany był również przez kultowy Scarface Coppoli, czy GTA Vice City, które z "Miami Vice" czerpało całymi wiadrami (i ze Scarface i kilku innych tytułów też). Dla niektórych to "najbardziej 80s rzecz", a jednocześnie to totalnie nie jest Ameryka Ronalda Reagana. Dziwne kurwa.

Sam serial wyróżniał się już na samym początku - jeden odcinek kosztował ok. 30% więcej niż w innych ówczesnych produkcjach w kategorii policyjnej dramy. Samo licencjonowanie muzyki potrafiło kosztować 10 000 dolarów na odcinek, kiedy to w innych serialach zwykle decydowano się na nagrywanie tańszych coverów. Do tego wchodziły jeszcze całkiem udane tracki Jana Hammera klepane na syntezatorze. Nie był to jednak majstersztyk kina - serial nieraz był krytykowany za kretyńskie rozwiązania i większy nacisk na wizualny szpan niż na treść i ogólnie pojmowaną jakość.

Jak na tle tej legendy wypada pierwszy sezon? Właściwie ma on w sobie trochę tego wszystkiego. Pilot ma półtora godziny i ukazuje początek znajomości Sonny'ego Crocketta i Ricardo Tubbsa (murzyn) - głównych postaci, policjantów z obyczajówki (vice unit) hrabstwa Miami Dade. Tubbs jest nowojorskim policjantem i przyjeżdża do Miami szukając zemsty na gangusie, którego aktualnie rozpracowuje Crockett. W tym celu Tubbs podrabia szereg dokumentów i wali w chuja cały departament policji w Miami że wysłała go jakaś mityczna centrala z Nowego Jorku. Ostatecznie postanawia zostać i podejmuje pracę w obyczajówce Miami.

To jest ta część kretyńska, mocno naciągana. I dziwiłbym się że po takim wstępniaku postanowiono kontynuować serial, gdybym nie widział tego odcinka na własne oczy - bo pomijając niedojebki detali o których postacie wyłącznie mówią, odcinek miał dobry ładunek dramy i totalnie klimatyczny moment z In the air Philla Collinsa w tle. Moment ten był gęsty i dawał pewne poczucie ostateczności, finału (a przecież był to pierwszy odcinek). Widz choćby podświadomie dowiadywał się, że reżyser umie w magię kina i że nie jest to serial taki jak inne (ale też kurwa bez przesady i to było 40 lat temu).

Pierwsze kilka odcinków to "mały świat" - wprowadzenie do świata przedstawionego. Mam wrażenie że budżet na pierwsze kilka odcinków był mniejszy, a może ekipa nie była dostatecznie rozgrzana. Zajebiście topornie pozbyto się pierwszego porucznika z obsady i mam wrażenie że gdzieś do tego punktu były pierwsze kontrakty i "faza eksperymentalna" serialu.

W okolicach dziesiątego odcinka dochodzi do turbulencji w postaci jakichś historii z dupy, typu redneck commando na bagnistym zadupiu. Na szczęście po tym seria odbija się i poziom ewidentnie leci w górę; akcja, drama, rozwój postaci, kręte historie - oczywiście nie bez fikołków. Np. w jednym odcinku gliniarze są zdeterminowani żeby przejąć pistolety maszynowe MAC-10, by te nie trafiły na ulice Miami. W następnych dwóch odcinkach bandyci mają te pistolety. Faktycznie głupio byłoby ogarniać te rekwizyty tylko na jeden odcinek, ale narracyjnie ktoś się nie popisał.

Scenarzyści byli ambitni, a raczej swoją pracę podpisywali jakimś polotem, który wzbudzał ciekawość i dodawał śmiałości dziełu. Scenki otwierające odcinki - te przed czołówką - są fajne i rozpoczynają sporo odcinków obietnicą dobrej zabawy. Z racji tematyki serialu pojawia się handel narkotykami i bronią, prostytucja, kwestie powiązane. Kilka razy wchodzimy na podwórko wydziału zabójstw. Nie jest to wszystko jednak wielka umoralniająca propaganda - jest to właśnie świat przedstawiony, ekosystem po którym lawirują policyjni tajniacy, wchodząc w układy ze swoimi informatorami i drobniejszymi kryminalistami podczas prób zgarnięcia grubszej ryby, borykając się raz po raz z osobistymi dylematami.

Serial postawiony jest na akcję i to dyktuje co będzie dominowało na ekranie. Dużo jest przez to "pracy w terenie" i to mi się spodobało. Podejmowanie tropu, mianowanie nowych i przyciskanie starych informatorów, śledzenie, infiltracja procederu pod przykrywką, wreszcie wymiana w jakimś opuszczonym miejscu albo totalna rozpierducha - te elementy powtarzają się kilkukrotnie ale nigdy mi się nie znudziły, bo dawkowane są w odpowiednich proporcjach i co najważniejsze to nie o nich jest ten serial. Każdy odcinek jest o kimś kogo trzeba powstrzymać albo uratować, jest o wykreowanych okolicznościach, natomiast wspomniane czynności są jedynie stałym zestawem narzędzi do dyspozycji funkcjonariuszy. Trzymanie się tej konwencji jest jedną z dobrych zasad pisania historii; wykreśl granice świata przedstawionego, nie łam ich, nie pompuj ich dla dodatkowej dramy - mieszaj je z nowymi wątkami i pozwól im się wybronić w każdej okoliczności.

Specyficzna dla Miami Vice jest jego mroczność - wspomniałem że to nie jest dzieło umoralniające. I to prawda; choć ci źli niemal zawsze kończą źle, ci dobrzy również nie uchodzą bez strat. A zdarza i się że ci źli to nie są źli, tylko ludzie którzy po prostu władowali się w niezłe gówno, albo dzieciaki rujnujące swoje życie. Pojawia się dużo szkód moralnych, giną niewinne osoby - gangsterskie Miami to miejsce w którym najlepiej w ogóle się nie znaleźć. Wszystko to buduje jakąś zadziorność tej serii, sprowadza ją do ziemi i sprawia że jest widzowi bliższa i przez to i ciekawsza, bo nęci widza nowymi historiami o dużych stawkach, we wciąż niewyczerpanym do końca formacie.

Wątki miłosne miałem raczej w dupie. Żaden odcinek nie był dla mnie 'idealny' - zawsze było coś. Nawet na najwyższych obrotach w tym sezonie akcja sprowadzała się głównie do strzelanin z detonowaniem małych ładunków w ścianach i drzwiach - bardzo mało pracy kaskaderskiej, zero przejebanych ujęć rodem z Mad Maxa, a czasami wręcz się prosiły o nakręcenie w miejsce chujowo zmontowanych scen carmagedonu (czyli kiedy z autem cos robia). Samochody i łódki oczywiście wybuchają po otrzymaniu wystarczającej ilości obrażeń. Niemniej, cała ta chujowa akcja trwa krótko, bo jest efektem jakiejś intrygi, z której przechodzimy do kolejnej. Dlatego nawet te wybuchające auta oglądało mi się przyjemniej niż totalnie odklejone 10-minutowe bijatyki z MCU które zastępują intrygę i w których fizyka po prostu nie działa więc mózg oglądając to wariuje.

I to by było na tyle. W zależności od tego jakie filmy wam się podobają dalibyście temu sezonowi od 4 do 8 na 10. Ja mu daję solidne 7, bo posiada swoje mocne strony, spodobał mi się i ujrzałem w nim coś czego być może mi brakowało.

Mig

Komentarze