Reportaż z Kuźnic - Prawda o kryzysie na granicy

 Kiedy redakcja znanego magazynu społeczno-politycznego Sraka ogłosiła na Gumtree że poszukują odważnego reportera na polskiej granicy, nie namyślałem się zbytnio. Wyjątkowo kusząca była przy tym zapowiedź zwrotu wszystkich kosztów podróży (na fakturze!). Jeszcze tego samego dnia przeprowadziłem szybki dziennikarski research i udałem się w podróż. Podróż, która odmieniła moje życie.

Dzień 1

W ramach researchu dowiedziałem się, że obecnie na polskiej granicy odgrywają się dantejskie sceny. Masy uchodźców napierają na Polskę, szukając lepszego życia. Z jednej strony muszą walczyć z mrozem i głodem, z drugiej zaś z polskimi pogranicznikami i ich zagranicznymi odpowiednikami. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Jednocześnie, polski rząd wprowadził stan wyjątkowy i ograniczył dostęp mediów. Wiedziałem więc, że dotarcie na miejsce będzie trudne.

Całkiem sporym zdziwieniem było wiec dla mnie, że do Kuźnic da się dojechać z Krakowa Szwagropolem za kilkanaście złotych. Podróż trwała nieco ponad godzinę. Kiedy wysiadłem na dworcu od razu zaskoczył mnie brak zasieków, okopów i czołgów na ulicach. Nie tak to sobie wyobrażałem. Kiedy jednak blady chłopiec w czapce z piórkiem zapytał mnie łamaną polszczyzną czy jestem zainteresowany pokojem w pobliskim domu, wiedziałem, że jestem na granicy.

Nie byłem zainteresowany. Uprzednio przygotowałem sobie namiot i strawę by móc koczować jak najbliższej miejsca zdarzeń.

Kuźnice to malownicze miejsce, pełne już zresztą obcokrajowców. Ta tajemnicza masa ludzka w niczym nie przypomina Polaków. Noszą się dziwnie. Czapki z piórkiem, szerokie pasy, czarne spodnie i kamizele z baraniego futra. Mężczyźni posiadają przy sobie broń - krótkie siekiery (z arab. ciupaga, czyt. sjupaża). Kobiety często noszą szerokie spódnice i czerwone korale. Porozumiewają się między sobą bardzo głośnym krzykiem, wplatając co pewien czas polskie słowa.

To co zobaczyłem sprawiło, że przestałem ufać medialnemu przekazowi. Uchodźcy nie tylko przekroczyli już dawno granicę. Oni powoli przejmują Kuźnice!

Dzień 2


Noc spędziłem w namiocie. O poranku udałem się do lokalnej restauracji, gdzie jeden z uchodźców zaproponował mi ser (z arab. oscypek, czyt. osipeg). Mniemam, że był to ser kozi, ale niestety mój arabski nie jest wystarczająco zaawansowany bym mógł wdawać się dyskusje o kulinariach. Mężczyzna był dobrze odżywiony i niezdrowo zainteresowany moimi pieniędzmi, które nazywał doodkami. Kategorycznie odmówił wystawienia faktury.

Dzień spędziłem na poszukiwaniach polskich służb, z którymi chciałem przeprowadzić wywiady. Po wielu godzinach udało mi się spotkać przedstawicieli Straży Miejskiej, nakładających blokadę na koła samochodu. Próbowałem zagaić rozmowę. Bez skutku. Strażnicy okazali się być opryskliwi i zupełnie nieskorzy do dywagacji o sytuacji uchodźców w Kuźnicach.

Zrezygnowany wróciłem do mojego namiotu i przez resztę dnia oglądałem filmiki z kotami

Dzień 3

Wstałem z wielkim poczuciem misji. Tego dnia muszę zbliżyć się do samej granicy, myślałem. Znalazłem więc lokalnego taksówkarza. Wyjaśniłem, że chcę się dostać na granicę, ale nie chcę być zauważony przez Straż Graniczną bo jestem dziennikarzem. Nie trzeba mu było powtarzać.

Z Kuźnic na granicę jest zaskakująco daleko. Taksówką jechaliśmy tam nieco ponad trzy godziny. Kierowca, podobnie jak karczmarz, był niezwykle sceptycznie nastawiony do wystawienia faktury. Obiecał, że prześle ją na adres redakcji jak tylko wróci do domu. Nie miałem powodu mu nie wierzyć.

Kiedy wysiadłem z auta, wiedziałem, że mój pomysł na reportaż był genialny. Ludzie! Tu nikogo nie ma! Nie ma żadnego kryzysu na granicy. Jedyne co tam znalazłem to dwóch uchodźców ze stadem owiec. Media kłamią, wiemy o tym, ale kiedy widzimy to na własne oczy to jest to doprawdy zaskakujące. Odbyłem krótką pogawędkę z uchodźcami, którzy jednak mówili bardzo słabo po polsku i ruszyłem wzdłuż drogi.

Po godzinie marszu spotkałem funkcjonariuszy białoruskiego reżimu. Szczelnie opatuleni w szale i uszate czapy panowie zagrodzili mi drogę. Napisy na kurtkach nie pozostawiały wątpliwości - Horska Sluzba - Służba Bezpieczeństwa.

Moje reporterskie doświadczenie od razu wzięło górę. Zadziałała rutyna. Podniosłem ręce w górę i krzyknąłem po angielsku „Journalist! Journalist! I’m from press! Don’t shoot!”. Podziałało. Kagiebowcy podeszli bliżej. Rozmawiali ze sobą prawdopodobnie po białorusku. Następnie jeden z nich wyjaśnił mi łamaną polszczyzną, że „zszedłem ze szlaku. Tu jest niebezpiecznie, można obudzić niedźwiedzia”.

Od razu zrozumiałem. Nie chciał drażnić Rosji obecnością zagranicznych dziennikarzy w rejonie konfliktu. Zgodziłem się zawrócić, ale nie byłbym sobą gdybym nie zadał mu kilku niewygodnych pytań. Zapytałem czy nie jest im wstyd, że zmuszają tych biednych ludzi do spania w lesie. Odpowiedział cynicznie, że jeśli śpią w wyznaczonych miejscach i płacą za bilet to nie ma z tym żadnego problemu. Zapytałem czy nie jest mu szkoda dzieci. Odparł, że nie, przecież to świetna zabawa. Zapytałem czy jest tu dużo Rosjan. Odparł, że całkiem sporo.

Zawróciłem. W głowie kołatały mi myśli. Wszystko jest medialnym kłamstwem. Przegraliśmy tę hybrydową wojnę. Kuźnice są pełne obcych kulturowo ludzi. Ich jedzenie i zwyczaje są tak różne od naszych. Język jest niezrozumiały. Cele nieznane. Ale… ale jednak żyją pośród nas. Być może będziemy w stanie się od siebie tak wiele nauczyć.

Dzień 4.

Wróciłem do Krakowa. Przesłałem faktury na wskazany adres. Dostałem informację, że nie udało się dostarczyć wiadomości. Jestem w plecy na 1400 zł. Anon jeśli to czytasz to skontaktuj się ze mną.

Komentarze