Liberalizm można pokonać tylko liberalizmem

Kilka dni temu czytałem na OKO.press (tak, wiem że to g*wno) wywiad z Konradem
Talmontem-Kamińskim, socjologiem religii, który stwierdził, że "Jeżeli obecne warunki się
utrzymają,   to   cokolwiek   będzie   robił   Kościół,   cokolwiek   będą   robić   organizacje
antyklerykalne (...) za pięćdziesiąt, za sto lat Polska będzie krajem zsekularyzowanym
", a
stanie się tak nie  z powodu jakichś  tam "afer pedofilskich",  ale  po prostu dlatego,  że
zapotrzebowanie na przekonania religijne maleje wraz ze wzrostem poczucia bezpieczeństwa
egzystencjalnego. Im ludziom żyje się wygodniej, tym mniej potrzebują Kościoła i religii w
ogóle.   Te   opinie   nie   były   dla   mnie   zaskoczeniem   -   podobnie   przyczyny   sekularyzacji
identyfikował zmarły niedawno amerykański politolog Ronald Ingelhart, autor wydanej w
tym roku książki "Religion's Sudden Decline: What's Causing it, and What Comes Next?"
(polecam).

No   dobra,   skoro   pełna   sekularyzacja   naszego   społeczeństwa   jest   praktycznie
nieunikniona, to jak powinien na takie  dictum acerbum  zareagować konserwatysta? Moim
zdaniem, trzeba się pogodzić z tym, że "obrona chrześcijańskich wartości" to na dłuższą metę
kiepska strategia konserwowania czegokolwiek. Jej termin ważności wkrótce się skończy.
Prędzej czy później z ludźmi o liberalnych (czy jak kto woli "lewackich", na jedno wychodzi)
poglądach obyczajowych trzeba będzie po prostu wyjść na solo. Albo my, albo oni. Polska
2050 będzie jeszcze mniej chrześcijańska od ugrupowania Szymona Hołowni, ale nie musi
być koniecznie liberalna i właśnie o to toczy się gra.

Długoterminowym celem powinno być, według mnie, stawianie sprawy na ostrzu noża
- na zasadzie "chcecie obyczajowego liberalizmu? okej, ale musi to być liberalizm na 100%, a
nie na pół gwizdka". Czyli jeśli np. liberałowie mówią, że aborcja musi być dostępna na
życzenie bo "każdy ma prawo do decydowania o własnym ciele", mówimy "ok, w takim razie
po pierwsze depenalizujemy 'mowę nienawiści', bo przecież 'moje ciało, moja sprawa' to
także 'moje usta, moja sprawa' i państwo nie ma prawa decydować o tym, co wolno mi
mówić", potem legalizujemy wszystkie narkotyki, a potem przywracamy karę śmierci, tyle
że... na życzenie skazanego (niech każdy sam decyduje czy woli spędzić resztę życia w
więzieniu, czy umrzeć. Jego ciało, jego sprawa). Ten postulat można zresztą z czasem
rozszerzyć na legalizację "wspomaganego samobójstwa na życzenie dla każdego" - niech
każdy sam decyduje czy woli żyć, czy udać się do lekarza, który na jego życzenie wstrzyknie
mu w żyły jakąś śmiertelną substancję. 

Do tego oczywiście dochodzi obowiązkowy postulat "aborcji prawnej" dla mężczyzn -
czyli po prostu przyznanie biologicznemu ojcu prawa do zostawienia kobiety w ciąży i
zerwania pokrewieństwa z dzieckiem bez konieczności płacenia alimentów. Mam nawet dla
tego postulatu zgrabne hasło - "sama decydujesz, sama wychowujesz, sama utrzymujesz".
Jeśli   współżycie   nie   oznacza   dla   kobiety   zgody   na   macierzyństwo,   dla   mężczyzny   nie
powinno oznaczać zgody na ojcostwo (acha, feminaziolski argument "nie chcesz płacić
alimentów to zrób se wazektomię" jest słaby, bo wazektomia to tylko metoda antykoncepcji.
Kobiety też do antykoncepcji mają dostęp, niezależnie od aborcji).

Do drugiego, koronnego hasła obyczajowych liberałów, czyli "równości małżeńskiej"
należy koniecznie dokleić poligamię i kazirodztwo. Jeśli państwo nie ma prawa decydować z
kim idziesz do łóżka, to nie może ci też zabronić sypiać z własnym ojcem. Nie powinno też
decydować  o  tym,  ile  możesz   mieć   żon/mężów  (albo   i  żon,  i   mężów,  przecież   osoby
biseksualne mogą chcieć jednego i drugiego).

Rozdział   państwa   od   finansowania   kościoła?   Spoko,   ale   państwo   przestaje   też
finansować kulturę. Jeśli ksiądz może się utrzymywać z pieniędzy dawanych na tacę, teatr
może się utrzymywać z biletów, a pisarz ze sprzedanych książek. Zero stypendiów, ulg
podatkowych, dotacji itp. Zostawiamy tylko publiczne finansowanie muzeów. 

To   jest   oczywiście   jedynie   prolegomena   do   tematu   glanowania   obyczajowych
liberałów i  co najwyżej wierzchołek góry lodowej. Po okresie "obrony wartości", prędzej czy
później, trzeba będzie przejść do ofensywy.

Jeśli liberałowie zdadzą sobie sprawę, że głoszone przez nich poglądy, stosowane
konsekwentnie,   oznaczałyby   totalną   rozwałkę   społeczeństwa   i   budowę   świata   pełnego
narkomanów,   poligamistów,   samotnych   matek   i   maszerujących   po   ulicach   neonazistów
korzystających z "wolności słowa", będą zmuszeni sami sobie zaprzeczać i przyznawać, że
swoje  zasady chcą  stosować  wybiórczo  według własnego  widzimisię.  Wtedy  po prostu
atakujemy ich, że są "faszystami, którzy odmawiają ludziom fundamentalnych praw" i "jeśli
masz coś przeciwko legalizacji kanibalizmu, to przecież nie musisz jeść ludzkiego mięsa, ale
daj wybór innym".

A wtedy społeczeństwo zrozumie, że liberalizm to choroba i samo wróci na właściwą ścieżkę.

Komentarze