Czyszczenie języka

 


Cofnijmy się do końca ubiegłego wieku, a konkretnie do historii pewnych wakacji. Powiedzmy, że mimo pięknych okoliczności przyrody i nawiązania licznych ciekawych interakcji z tubylcami nie wszystko ułożyło się po naszej myśli. Rzecz jasna próbowaliśmy robić dobre miny do złej gry, ale szybko skończyły nam się do nich zapalniki i trzeba się było zwijać. Powrót też nie należał do najprzyjemniejszych. Mimo wielokrotnego obejrzenia przez całą grupę "Jak rozpętałem drugą wojnę światową. Ucieczka" nie uniknęliśmy pewnych błędów w organizacji trasy. Nie będę się wdawał w szczegóły, grunt, że wskutek eskapady dwóch uczestników uzależniło się od narkotyków, a jeden dotąd wypiera, iż kiedykolwiek był na Bałkanach...

Podróż powrotna miała jednak pewien walor edukacyjny. Miałem tam bowiem okazję liznąć nieco włoskiego. Dlaczego o tym piszę? Żeby się pochełpić znajomością języka? Żeby znaleźć uzasadnienie dla tego przydługiego wstępu nie na temat? Tak i tak, ale nie tylko. Mianowicie Włosi mają ten sam problem z językiem co my, ale wydaje mi się, że bardziej zaawansowany i bardziej rzucający się w oczy. Są to debilne anglicyzmy. Nie znam się na tyle, żeby ocenić skalę zjawiska, ale na pewno trwa ono dłużej niż u nas. Ponadto Włosi mają dużo prostsze, wręcz prostackie, zwyczaje słowotwórcze (np. ręcznik to asciugamano, czyli dosłownie "suszyręka"), co powinno być atutem, ale jednocześnie sprawia, że nowe słowa wychodzą im za długie. A oczywistym jest, że krótsze słowa wypierają dłuższe. Dlaczego anglicyzacja włoskiego bardziej rzuca się w oczy? Włoskie słowa najczęściej kończą się samogłoskami, a angielskie spółgłoskami (mówię oczywiście o wymowie, nie zapisie). U nas jest pół na pół, no i jednak mamy naleciałości germańskie bardziej w polskim oswojone przez przenikanie z niemieckim.

Dobrze, ale zanim się zastanowimy, jak uniknąć losu Włochów, trzeba się zastanowić, czy w ogóle jest o co kruszyć kopie. Bo wiadomo, język się zmienia, cośtam polska szlachta łacina, cośtam uzus, blablabla. Wiecie o co chodzi. Moje trzy grosze w tej sprawie to:

-Łacina czy nawet francuski były jednak nośnikami wyższej kultury. Wiem, że za pisanie o cywilizacji łacińskiej czy o naszej kulturowej peryferyjności muszę się w redakcji liczyć z kręceniem wor nieprzychylnym przyjęciem, ale jednak możliwość kontaktu z dziedzictwem antyku czy lepsze zrozumienie ówczesnej liturgii różni taką łacinę od języka, który pomoże ci co najwyżej zamówić Makdonalda w Juesej.

-Żaden język dotąd nie miał takiej światowej hegemonii jak angielski. I nigdy zjawisko makaronizowania naszego języka nie było tak szybkie, tak mówią nieżelazne badania. Także nie wiadomo, jak ten proces będzie postępował, i czy bez kontroli nie wypłucze nam języka do tego stopnia, że odetniemy się w błyskawicznym tempie od naszego kulturowego dziedzictwa. Wiadomo, że będzie można robić przekłady ze "staropolskiego" na "nowopolski", ale cóż, chyba rozumiecie wady takiego rozwiązania.

-Za anglicyzowaniem języka idzie przyjmowanie obcych schematów myślowych i utrata resztek narodowej specyfiki. Nie zamierzam tu przekonywać tych, którzy nie widzą w tym problemu. Weźcie usuńcie konta i wyjedźcie za granicę, proszę.

Teraz możemy przejść do strategii, która uratuje naszą polską mowę przed anglofońskim imperializmem. Pierwsze wyjście, najtwardsze, ale i najtrudniejsze, to usunięcie przyczyny. Na potrzeby tekstu założę, że przynajmniej 50 lat dzieli nas do odbudowania Wielkiej Polski i zamknięcia Amerykanów w rezerwatach. Zanim więc Statua Wolności wyląduje w muzeum w Kozłówce obok pomnika Lenina, możemy mieć język absolutnie zachwaszczony i prawie nie do odratowania.

Drugie wyjście, pośrednie, to inicjatywa purystyczna. Czyli ministerstwo lub jakaś niekoniecznie państwowa instytucja kulturalna rozpisuje konkursy i wprowadza nowe słowa, starając się wyrugować niektóre zapożyczenia. 
Wiadomo, że taki odgórny reżim lingwistyczny może obfitować w chybione rozwiązania i możliwości oddziaływania są ograniczone. Młode państwa o znacznie dłuższej niż nasza historii niewoli, jak Grecja czy Rumunia próbowały kiedyś oczyścić cały język dążąc do jakiegoś archeologicznego, czystego języka: Grecy usuwali głównie zapożyczenia tureckie, a Rumuni słowiańskie. Prowadziło to do powstania praktycznie dwóch języków: ludowego i urzędowego. Wiem, że w pewnych kręgach uchodzę za zamordystę, ale takie rozwiązanie budzi we mnie niewiele mniejszą odrazę niż plaga zapożyczeń.
Oczywiście da się tu zadziałać łagodnie i taktownie, tak, jak się powinno obchodzić z tak szlachetnym i pięknym językiem, jak nasz ojczysty. I co rusz rzucane po Sieci mapki Europy z wersjami słowa "śpiączka", "kucyk" lub "czołg" świadczą o tym, że jesteśmy w stanie się oprzeć mainstreamowi (ach, anglicyzm!). Ale tu by była potrzebna jakaś koordynacja, bo więcej niż dwa zastępniki jednego słowa spowodują jedynie chaos. Pomocą byłoby też wsparcie mediów i elity literacko-dziennikarsko-kulturalnej, która obecnie nie dość, że nie pomaga, to jeszcze przoduje w przenoszeniu zarówno anglicyzmów, jak i kalek z angielskiego.

Pozwólcie, że rzucę tu dwa moje pomysły:
-hec4 zamiast inby, myślę, że pasuje i nie trzeba tworzyć nowego słowa
-chuch i przechuchane zamiast hajp i przehajpowane. Chuchanie jest jednocześnie źródłem szumu, jak i czynnością podobną do rozdmuchiwania, ale słowo jest krótsze. Pikanterii dodaje mu podobieństwo brzmienia z wulgarnym przer*chane o podobnym znaczeniu

No i trzecie rozwiązanie, mój plan minimum. Plan niestety niewystarczający i, jeżeli rozciągniemy go na wszystkie anglicyzmy, a nie tylko te przydatne, wręcz niebezpieczny. Chodzi o to, aby zjawisko oswoić i wchłonąć część nowych słówek do języka, zachowując ukorzenienie w jego organicznym rozwoju. Użyjemy naszej Wunderwaffe, cudownej broni, pieprzonej polskiej Gwiazdy Śmierci, Grondu i terakotowej husarii spod Giewontu w jednym. 
Czegoś, czego nawet sami Polacy się boją, a obcy traktują jak czarną magię, która sprowadzi na ich dusze wieczny ogień...

Ortografii.

 I to nie wszystko, bo teraz dodamy zjawisko ludowe, oddolne (a więc przystępne dla rozwoju języka), a jednocześnie grające na nosie kosmopolitycznej elicie, która dostaje spazmów słysząc o kolesławie lub modżajto. Chodzi oczywiście o spolszczenia. I nie musimy liczyć tylko na siebie, małą grupę świadomych Polaków (wiesz, że jeśli przeczytasz artykuł w całości, będziesz należał do około 0,0001% najbardziej uświadomionych co do jego treści ludzi w kraju, niesamowite, co?), ale będą nam sprzyjać wszyscy, którzy instynktownie chcą pisać normalnie po polsku, nie znają za dobrze angielskiego lub są przekorni wobec mentalnej warszawki.

I tak się szczęśliwie składa, że kiedyś w gimbazie wygrałem konkurs ortograficzny, więc możecie mój głos spokojnie traktować jako opinię eksperta.

Oto moja wstępna koncepcja usystematyzowania reguł, które mogą być zbiorem wskazówek dla ogólnointernetowej akcji spolszczenia anglicyzmów:

1. Najpierw zastępujemy zbitki typowe dla zapisu angielskiego na takie, jakie wynikają z brzmienia (czyli "sz" zamiast "sh", "cz" zamiast "ch", "i" zamiast "ea", "ee" i większości "y", "w" na "ł", v na "w")

2. Zamieniamy wszystkie litery "l" występujące w nietypowych dla polskiego zbitkach na "ł" (kukold wygląda jak obcy Arnold, a kukołd już bardziej jak polski hołd). Wymowa może bazować na "ł" staropolskim, które zresztą chyba najbardziej przypomina angielskie "l" w środku wyrazu.

3. Przy zastępowaniu liter/zbitek stosujemy zasady odmiany ("oo" odmienia się na "ó", a nie na "u", np. mood na mód). 

4. Jeżeli mamy "i" występujące po spółgłosce, po której w polskim być go nie powinno (sz, cz, dż, ż, ł), mamy dwie możliwości: stosujemy zmiękczenie na si/ci/dzi/zi albo zastępujemy "i" przez "y", np. imadżyn lub imadzin zamiast imagine

5*. Zastanawia mnie zbitka "ri" (krindż), bo ona też za bardzo w polskim nie występuje. Można by zastosować zasadę 4. i pisać kryndż albo pójść na całego i nawiązać do procesu tworzenia głoski "rz" w języku polskim (rjeka-rzieka-rzeka) i pisać krzyndż. Uznajmy to za 5., dyskusyjną zasadę: "ri" zmieniamy na "rzy" (np. krzyndż lub skrzyn).

6. Dopuszczalne jest zamienianie zbitek "en" i "ain" na "ę" (np. weekend to łykęd lub łykend, mainstream to majnstrim lub męstrim)

Oczywiście, są to zasady dotyczące jedynie angielskiego, zapożyczenia z poważnych języków obcych zostawiamy w spokoju. W przypadku angielskiego akcja musi mieć przebieg szybki i gwałtowny, stąd należy polszczyć po całości i bez skrupułów. 
Nie są to zasady narzucające jakąkolwiek wymowę, prawda jest taka, że i tak każdy będzie miał inną, bo nikt normalny nie będzie sobie wkładał zdechłej ryby pod język, żeby brzmieć jak B*ytyjczyk.

Przewaga takiego rozwiązania nad zastępnikami polega na tym, że od razu wszyscy wiedzą, o co chodzi, a jednocześnie można tak zademonstrować swój dystans do anglicyzmów, jeżeli nie chce się być wziętym ani za purystę z kijem w dupie, ani za bezmyślnego kopistę obcych wzorców. Minusem jest to, że w piśmie oficjalnym nie użyjemy tej metody bez narażenia się na śmieszność. I oczywiście akceptujemy w ten sposób nawałę anglicyzmów.

Temat jest bez wątpienia szeroki i wchodzi w zakres ogólnego problemu narodowego samokształcenia, którego język jest tylko (lub aż) formą. Ja też jedynie ślizgam się po zagadnieniu, więc zachęcam do samodzielnych badań, bo temat jest ciekawy i ważny, a choćby potencjał już powstałych zastępników olbrzymi i niewykorzystany.

Sijulejter


Ad.2. Można też zamieniać na "ł" każde "ll"

Komentarze

Prześlij komentarz