Jak pojechałem do Czech

To znowu ta pora roku. Fajnopolacy na Twitterze zachwycają się Czechami i udają, że to państwo bez problemów, podatków, nacjonalizmu, ksenofobii i religijnego fanatyzmu. Zanim ich posłuchacie i tam pojedziecie, poczytajcie, co przydarzyło mi się na wycieczce do tego kraju. Ta historia jest prawdziwa. Pozmieniałem tylko wrażliwe szczegóły, żeby pepiki mnie nie znalazły i nie zemściły się za opisane w niej wypadki.

Właśnie mijał mi trzeci rok bezrobocia po maturze. Mama delikatnie zasugerowała, żebym ruszył się z domu i - jak to ona mówi - zszedł chociaż na chwilę z promieniowania. Faktycznie, z gamingowego komputera wydobywały się dźwięki świadczące o tym, że w środku siedzi stado krasnoludków z Kingsajza i rozszczepia czeczeński uran. Nie zdążyłem z ripostą, zanim sama zaczęła pakować moje cottonworldy do plecaka i powiedziała, że za trzy godziny mam pociąg do dziadków. Pierdolnąłem piąchą w biurko ze sklejki, aż knedliki z obiadu poturlały się po pokoju. Mame zbladła i zaczęła taktycznie wycofywać się do korytarza po pistolet do paraliżowania bydła, którego czasem używała w trakcie kłótni o moje przedłużające się neetowanie. Uśmiechnąłem się serdecznie i powiedziałem, że jestem już duży i bardzo chętnie pojechałbym gdzieś dalej. Mama odetchnęła i odparła, że rozmawiała o tym z ojcem i tego lata puszczą mnie dalej niż na wieś do dziadków, ale muszę sam sobie wszystko zorganizować, bo oni nie mają czasu. Powiedziałem, że paralizator nie będzie potrzebny.

Szybko zabrałem się do planowania mojej stulejarskiej eskapady. Podróże skończyły się dla mnie w podbazie, gdy po komunii zabrali nas na wycieczkę do zamku w Malborku. Kiedy przewodnik dla beki przebrał się w krzyżacką zbroję i wyskoczył na nas zza wieży, zesrałem się na rzadko w portki z Myszką Miki i musieliśmy wszyscy wracać do domu. Mama dobrze to pamiętała. Co roku w okolicach bitwy pod Grunwaldem przełączała kanał, kiedy Zygfryd de Löwe wyłupiał Jurandowi ze Spychowa oczy, żebym przypadkiem nie narobił jeszcze na tapczan. Południe? Za gorąco dla pimpusia. Zachód? Odpada, czuję się dostatecznie ubogacony kulturowo. Litwini wiadomo co mają oddać i co jedzą, na Ukrainie rzeźnicy z Dniepropietrowska obetną mi głowę brzeszczotem. W przypływie rozpaczy spojrzałem na rozklapciane na dywanie knedle w sosie. Sos zdążył już wsiąknąć w bazarowy gobelin.

Wsiadłem do pociągu do Pragi cięższy o dwa toboły i lżejszy o kilka pięciozłotówek. Nawet mama nigdy nie nazwała mnie kierownikiem i szefem, ja nie umiałbym zarządzać nawet swoim spierdolonym życiem. Położyłem walizę na pawlaczu, uchyliłem okno i westchnąłem głęboko. Jechałem do kraju słowiańskich Niemców, nadludzi wolnych od fiskalnego ucisku, tolerancyjnych ateistów i koneserów zimnego piwa i marihuany. Wyciągnąłem tablet, na który zgrałem sobie śmieszne obrazki z internetu i parę czeskich filmów, żeby zabić trochę czasu i wczuć się w mental zupełnie obcy głupim polaczkom.

– Prosím – bufiasta Czeszka właśnie serwowała mi zimnego pilznera, gdy usłyszałem dźwięki hejnału z praskiego rynku. Najpierw się kapnąłem, że Praga to nie Kraków i tam nie ma żadnego hejnału. Kelnerka okazała się grubą konduktorką, która prosiła mnie o niezwłoczne opuszczenie wagonu. Już prawie zapomniałem o Kaczyńskim i pisiorach, a już ocknąłem się ze słodkiego snu. Staliśmy gdzieś w szczerym polu. Wąsaci hydraulicy przekrzykiwali się po czesku i próbowali naprawić pociągowy kibel, który od godziny zalewał cały wagon. Niechcący zobaczyłem wystający z roboczych spodni kawałek spoconej dupy i w obrzydzeniu obróciłem się na pięcie. Przede mną rozpościerały się złote pola rzepaku, a za nimi malutkie czeskie miasteczko jak z programu pana Roberta Makłowicza. Spojrzałem jeszcze raz na bilet. Do Pragi było daleko, ale chociaż raz w życiu zrobiłem coś spontanicznego. Ruszyłem w brukowane uliczki i zatrzymałem się dopiero wtedy, gdy zobaczyłem światła karczmy.

Podszedłem do kontuaru, za którym stał karczmarz w poplamionym tłuszczem fartuchu. Czeski taki podobny do polskiego, mówili. Czeski taki śmieszny, mówili. Zdałem sobie sprawę z tego, że po czesku nie zamówiłbym nawet pierdów z octem. Byłem zdesperowany, bo wałówa od mamy skończyła mi się jeszcze przed granicą. W rogu knajpy Czesi chyba oglądali jakiś mecz, bo między łykami piwa darli gęby do telewizora. Miałem tylko jedną szansę na uniknięcie śmierci głodowej. Poza tym, chciałem możliwie szybko nabyć drogą kupna pięć gram zdekryminalizowanej tutaj marihuany. Rozpostarłem ręce i wydarłem się na cały zajazd:
– Zelená je tráva, fotbal to je hra!
Wszyscy odwrócili się od ekranu, na którym jakieś seby goniły na łyżwach za korkiem od wanny. To chyba nie była gała. Od kompromitacji uratował mnie grubawy kelner o aparycji Benny’ego Hilla, który podleciał do stolika i dał mi zamówić jedyną czeską potrawę, która mi się z czymkolwiek kojarzyła - knedliki.

Zażerałem się knedlami, gdy moją uwagę przykuł inny stolik, wyraźnie niezainteresowany hokejem. Siedziała przy nim grupka Czechów, która otaczała elegancko ubranego, siwego pana w okularach. Pan rozbawiał towarzystwo mieszanką polskiego i czeskiego.
– Wiecie państwo, jak nazywa się najsłynniejsze trio czeskich hokeistów? Popil, Poruhál, a Smutný!
Uwielbiam czeski humor, więc zakrztusiłem się knedlikiem. Kelner źle zinterpretował moje spazmy i machanie rękami, oferując mi dokładkę. Przełknąłem knedel i powiedziałem, że bramborowe - zawsze i wszędzie. Karczma umilkła. Wszyscy znowu odwrócili się od telewizora i wlepili wzrok we mnie. Kelner nachylił mi się do ucha, beknął cicho i powiedział:
– Tyto nejsou bramborové, jsou houskové. To je hanba pane…
No tak, pomyliłem knedle. To tak jakbym w Hajfie poprosił o schabowego z ziemniaczkami i kapustą.

Myślałem, że wszystko rozejdzie się po łokciach, ale Czesi dalej patrzyli się na mnie jak na kosmitę. Cisza stawała się coraz bardziej niezręczna. Spróbowałem desperacko uratować sytuację. Pokazałem palcem na wiewiórkę kicającą za oknem i krzyknąłem:
– Drevní kocourek!
Pepiki powstawali z miejsc i sunęli w stronę mojego stolika. Zacząłem skakać na krześle, wydzierając się:
– Pozor, pozor, budu triskat! Porucha na ruchadle! Szukam prasa!
Niestety nie zauważyłem, że w trakcie harcowania pierdolnąłem łokciem wiszący za mną portret cesarza Franciszka Józefa I. Gdy obraz dziadziusia z butelki wody rozwalił się na podłodze, kelner chwycił tasak i zaczął mnie gonić, wzywając wszystkich świętych.
– Jaki święty Wacławie? Przecież wy jesteście w 72% ateistami! Co to za katołackie bzdury? – krzyknąłem i pokazałem gościom tablet z filmikiem, na którym papież Polak kopulował z małpą bonobo. Czesi zbledli i zaczęli mi grozić natychmiastową defenestracją. Przyspieszyłem rozwój wypadków i sam wyskoczyłem przez najbliższe okno.

Co za ulga. Gdy dobiegłem na stację, akurat wtoczył się na nią eIC "Helena Vondráèková" relacji Praha–Kraków. Może gdybym przyjechał tu na czołgu jak w 1968, pepiki trochę bardziej doceniliby dzikiego Słowianina, bo liberalnych Europejczyków to na pewno tutaj nie szanują. W pociągu chyba znowu się zdrzemnąłem, bo ze snu wybudziło mnie szturchanie. Widząc znajomą twarz publicysty, pisarza i czechofila już miałem krzyknąć, że przecież spotkaliśmy się już wcześniej, w karczmie. Niestety zorientowałem się, że delikwent trzyma mnie w żelaznym uścisku za jądra (oba).
– Nie czułem się tak upokorzony od dnia, w którym umarł wielki liberał Vaclav Havel. Zaraz wymyślimy jakąś karę za pańską nieznośną lekkość bytu.
Nikt z sąsiednich przedziałów nie słyszał wołania o pomoc, a przechodzący korytarzem konduktor tylko stuknął palcem w daszek czapki i mrugnął porozumiewawczo do znanego dziennikarza. Literat dokończył dzieła, zapiął rozporek, poprawił muszkę, wręczył mi egzemplarz nowego przewodnika po Pradze i wyszedł z wagonu.

Gdy chwiejnym krokiem dotarłem do domu, nie miałem nawet siły na Twittera. Oprócz książki, druga pamiątka z podróży życia to nieszczęsne menażki z knedliczkami, które zdążyłem porwać uciekając z karczmy. Knedliczki smakowały inaczej niż te, których nawet nie skończyłem jeść w czeskiej knajpie. Może to w końcu były te bramborové, cholera go wie. Opędzlowalem cały garnek i już miałem zanieść go mamie do umycia, kiedy na dnie zobaczyłem przyklejoną karteczkę. Był na niej odręczny napis: 

"Nasrałem Panu do menażki. PS Oddajcie Cieszyn. M. Sz."

Komentarze